czwartek, 23 grudnia 2010

Ten szczególny dzień


Mówi się, że Boże Narodzenie, to szczególny dzień. Mówi się, że w okresie Świąt należy się wyzbyć wszelkich negatywnych emocji względem bliźniego. Mówi się również, że w naszych sercach rodzi się Chrystus; że to nie powinien być czas prezentów, obżarstwa i lenistwa, lecz czas miłości i przyjaźni.
Nie zgadzam się! Uważam, że to to powinien być czas refleksji, jeśli już. Żeby każdy uświadomił sobie, że w ciągu całego roku nie istnieje tylko jeden dzień dobroci i pojednania, tylko jest ich aż 365. W związku z tym, moje życzenia dla zbłąkanych internautów, którzy przypadkiem trafili w moje strony, jawią się następująco:

Życzę Wam, Drodzy Czytelnicy, abyście wyzbyli się żalu i uśpili w sobie gniew. Żeby zawsze starczało Wam ciepłych słów dla drugiego człowieka. Żeby nie tylko Święta Bożego Narodzenia były czasem pojednania, ale żeby był nim caaały nadchodzący rok.
Życzę Wam, aby w dniu Bożego Narodzenia, w waszych sercach narodziła się miłość i abyście pielęgnowali ją przez cały następny rok!

sobota, 18 grudnia 2010

2001

Pamiętam, jak swego czasu miałem okazję obejrzeć przepiękne widowisko Vangelisa: Mythodea - NASA Mars Odyssey 2001. Grecki kompozytor, tworząc dzieło odniósł się do mitologii swoich przodków. I bardzo słusznie, bo czymże dla nas, współczesnych jest ogrom i potęga kosmosu, jeśli nie tym samym, co dla starożytnych ogrom i potęga mórz i oceanów? Jednak nie on pierwszy zauważył to podobieństwo.


W 1964 roku, uznany, amerykański fantasta Arthur C. Clarke, otrzymał list z propozycją współpracy, od pewnego żydowskiego reżysera z Bronxu. To był zaczyn do powstania ikony gatunku sci-fi. Pierwszy, roboczy tytuł, to Journey Beyond the Stars. Dziś film ten, znamy jako 2001: Odyseja kosmiczna i jest on owocem czteroletniej kooperacji Stanleya Kubricka z rzeczonym pisarzem.
Oglądając go, warto wziąć pod uwagę, że powstał w samym środku zimnej wojny i uwaga - jeszcze przed lądowaniem człowieka na księżycu. Nie jestem w stanie pojąć, jak wielką wyobraźnią dysponował Kubrick tworząc tę produkcję. Wszak jako pierwszy, tak realnie pokazał naszą planetę z perspektywy kosmosu. Co prawda jest on perfekcjonistą i zabierając się za taki film nie tylko współdziałał z nestorem ówczesnej literatury sci-fi, ale i z wybitnymi naukowcami NASA oraz prawdziwymi arcymistrzami efektów specjalnych.
Lata '60, to jak wiadomo okres nie tylko zimnej wojny, ale i rozpędzonej kontrkultury. Tak więc, dzieło spotkało się z tak wielką dezaprobatą krytyków amerykańskich, jak ogromnym entuzjazmem recenzentów europejskich i hippiesowskiej młodzieży. Ci ostatni bowiem porównywali doznania wizualne podczas seansu do narkotycznego odlotu.
Jak rzecz ma się z mojego punktu widzenia?
Niewątpliwie znacznie wykracza on ponad czasy, w których powstał. I to o dobre kilka dekad. To klasyfikuje go do miana produkcji ponadczasowej. Mnie natomiast, ten film strasznie zmęczył. Nie znudził, ale zmęczył. Liczne przerywniki, podczas których widz atakowany jest, albo wręcz bombardowany mnogością kolorów i zmieniających się jak w kalejdoskopie kosmicznych krajobrazów, sprawiły, że po obejrzeniu tego filmu czułem się... dziwnie zmęczony. Pomyślałem: co za ciężki film! Na taką konkluzję miała też wpływ ścieżka dźwiękowa - raz muzyka poważna, niekiedy chorały, a zaraz potem tylko krótki, szumiący oddech kosmonautów, żeby po chwili... na długo zapanowała... totalna... cisza...!
Dzieło, składa się z trzech opowieści, które łączą dwa elementy: tajemniczy monolit oraz istota rozumna - człowiek. Ponadto, te historie w żaden sposób nie są ze sobą powiązane. Chociaż można wysnuć ogólny wniosek, że wszystkie traktują o, zaiste, podrzędnej pozycji człowieka wobec ogromu wszechświata.
W całym filmie widać kunszt twórcy, który skrupulatnie zadbał o każdy, najdrobniejszy nawet szczegół. Kubrick, to reżyser absolutnie perfekcyjny i to w tym filmie widać. Efekty specjalne, nie bez kozery nagrodzone zostały Oscarem. Jednak chyba nie będę go oglądał po raz drugi.
Reasumując: film nowatorski, olśniewający, ciekawy oraz wzniosły i majestatyczny. Ale mimo wszystko... jest męczący.

środa, 15 grudnia 2010

Tekst/pretekst

- Chłopaki, wy w ogóle nie pracujecie w domu, kurwa mać! Marek. Zaskocz mnie w końcu i powiedz to dobrze.
- Czyli jak?
- Z zachwytem! Z zachwytem!
- Ale tego się nie da powiedzieć z zachwytem...
- Co się nie da? Wszystko się da! Tekst jest tylko pretekstem dla aktora. Wszystko można powiedzieć z dowolną emocją. Nawet spierdalaj da się powiedzieć z zachwytem!

Morał:
Nie szukajmy powodów, dla których nie da się czegoś zrobić. Znajdujmy rozwiązania!
Próbujmy!

wtorek, 14 grudnia 2010

Czy aby na pewno?


Ubodzy ludzie wydają się niekiedy bardziej... wolni od osób z tak zwanej medium class. Nie wiem, czy to kwestia pogodzenia się z ubóstwem, czy może próba wynagrodzenia go sobie, rodzaj kompensacji. Może jednak fiksują z samotności, bo trzeba przyznać, że samotni to oni są jak mało kto. Większość ludzi traktuje ich jak powietrze.
Ot taki przykład z tramwaju:
Ludzie jadą. Niektórzy siedzą inni stoją, jak kto woli. Nie wszystkie miejsca są zajęte, panuje ogólny luz. Tramwaj zatrzymuje się na stacji przy centrum handlowym i wtedy dosiada się niepożądany pasażer.
Starszy facet, ubrany w kilka albo nawet kilkanaście warstw wszelakiej maści ubrań prosto ze śmietnika, zwieńczonych szaroburym prochowcem. Brodaty, z fikuśną zimową czapeczką na głowie i szczątkami kaloszy na nogach. W ręku, obowiązkowo, dzierży starą walizkę. Pominę jego parametry zapachowe. Rozsiadł się ów bezdomny na fotelu w tylnej części pojazdu. Nagle w luźnym, przed chwilą, tramwaju zrobiło się wręcz tłoczno i to wcale nie dlatego, że dosiadło się dużo ludzi. Wprost przeciwnie, wielu nawet wyszło. Chodzi o to, że wszyscy wbrew wygodzie, przemieścili na przód wagonu. Pominę parametry zapachowe jakie w nim zapanowały, za sprawą niepożądanego gościa. Co ciekawe, nikt na niego nawet nie patrzył. Może parę osób zerkało kątem oka, ale nikt nie odważył się spojrzeć. Wyjątkiem było jedynie kilkuletnie dziecko, które podeszło do bezdomnego z niedojedzonym hamburgerem, żeby oddać mu resztkę kanapki.
Na kolejnym przystanku weszli kontrolerzy biletów, nie wiedzieć czemu potocznie nazywani kanarami. Sprawdzili bilety wszystkim, co do joty! Kto nie miał, dostał bolesną nauczkę. Darmową przejażdżką jednak, został uraczony właśnie nasz bezdomny. Pominę jego parametry zapachowe, ale kanary przeszły koło niego jakby nie istniał. No może tylko po kryjomu zasłaniali nosy, ale to była jedyna poszlaka zdradzająca, że wiedzą o jego istnieniu.
Trudno jednak powiedzieć o nędzniku, którego opisałem wyżej, żeby jakoś wybitnie cieszył się wolnością, ale samotny był na pewno. Wróćmy więc do sedna sprawy i do sytuacji która miała miejsce pewnego razu na poczcie i którą tak oto zapisałem w moim podręcznym notatniku:

Poczta przy rynku (Wrocław).
Stary facet w granatowym płaszczu podszytym jakimś kiepskiej jakości futrem, w kapeluszu i z dużym czarnym plecakiem. Z kilkudniowym, białym zarostem i pożółkłymi paznokciami:
- Proszę się nie martwić! Myślę, że do końca roku będziecie państwo obsłużeni!
Przy okienku z napisem "Informacja" jakiś facet żali się, że dostał rachunek za TV, a przecież już płacił.
- ...i co ja mam teraz zrobić? - pyta. Leciwy trefniś podszedł do niego i z uśmiechem skwitował:
- Trzeba tak robić, żeby nic nie robić.
Następnie przewędrował na drugi koniec pomieszczenia i stanąwszy na jakimś niewielkim podeście rzekł:
- Poczta Polska jest wyjątkowo nieudolnie urządzona!!
A swoje wystąpienie spointował piosenką:
"Zielono mi... i spokojnie,
Zielono mi..."

No i sami powiedzcie: czy to nie był wolny człowiek?

wtorek, 7 grudnia 2010

Paznokietki Sp. z o.o., czyli o zdrobnieniach

- Proszę bilecik do kontroli!
- Nie mam bilecika. Mam BILET! miesięczny...

Tak zacznę wpis dotyczący zdrobnień. Nie cierpię ich. Nienawidzę. Doprowadzają mnie do pasji. Zdrobnienia, to jedna z nielicznych rzeczy, które denerwują mnie w takim stopniu! W ogóle, gdybym był językoznawcą, to wyrzuciłbym je chyba ze słownika. Chociaż nie... z tym może przesadziłem.
Najgorsze jest to... to, że sam ich niekiedy używam. No bo tak to już jest. Nasłucha się człowiek tego na ulicy, w centrach handlowych, na przystankach, w telewizji nawet i w radiu! Pomijam już niewielkie spożywczaki i przede wszystkim - podrzędne salony fryzjerskie! Przykład z "bilecikami", który podałem na początku, jest jeszcze najbardziej znośny. No więc, nasłucha się człowiek tego i potem powtarza jak dyktafon, nawet jeśli nie chce. Zdrobnienia sprawiają, że rozmówca wydaje się co najmniej niepoważny.
Bardzo się cieszę, że rzadko mi się zdarza (zaledwie kilka razy w życiu) przebywanie w towarzystwie fryzjerki z podrzędnego salonu. To są takie specyficzne osoby, które zdrabniają wszystko, a w dodatku tworzą jakieś absurdalne zdrobnienia zdrobnień. Na przykład:
- Bardzo fajne ma pani włoski. Mówi pani, że chce pani nałożyć kolorek, tak? To taki kasztankowy damy. Dobrze, to teraz pelerynkę pani założymy, żeby nie zrobić plamki na bluzuniuni tak? A paznokieteczki gdzie pani robiła? Bardzo fajne akryliki takie!
Podobną tendencję mają panie ekspedientki... ekspedientki. Duże słowo. Chodzi mi o sklepowe ze spożywczaków. Tutaj z kolei sprawa wygląda mniej więcej tak:
- ...serek żółciutki, może być edamski? Co jeszczeee?
- Masło.
- Masełko. Takie śmietankowe panu dam. Co jeszczeee?
- Poproszę jeszcze szynkę z indyka.
- Szyneczki z indyka nie mamy, ale może jakąś inną wędlinkę? Taką ogonóweczkę wędzoną, świeżuteńką, by pan chciał?
Ja te wszystkie osoby bardzo szanuję. Jednak mogłyby sobie darować takie słodzenie. Od samego słuchania człowieka aż mdli. Na tę chwilę, nie wyobrażam sobie nawet wypowiedzieć takiego zdrobnienia, ale niestety... chce czy nie, jak się nasłucham, to sam tego paskudztwa używam. A potem myślę sobie... człowieku, co Ty robisz? niepoważny jesteś?! Jednak wtedy jest już za późno. Wypowiedzianego słowa nie cofniesz. W związku z tym mam potem wrażenie, że ludzie, którzy na mnie patrzą widzą idiotę. Sam o sobie myślę:
- Mówiąc zdrobniale, na przykład godzinka, to tak, jakbym mówił jestem głupi.
Ale UWAGA! I tutaj są wyjątki. Co innego, gdy zdrobnienia wchodzą do naszego języka codziennego i zaczynamy ich używać tak po prostu (to już lepiej przeklinać), a co innego kiedy używamy ich w odpowiednich sytuacjach, w stosunku do odpowiednich osób. Mianowicie chodzi mi o zwracanie się do dzieci. Nie jestem tyranem i nie wymagam, żeby mówić do dziecka:
- Jakubie! Pójdziesz z ojcem na spacer! - zamiast:
- Kubusiu, tatuś weźmie cię na spacerek.
To pierwsze brzmi prawie jak po niemiecku. Idiotyzmem nazwę natomiast mówienie do swojej pociechy:
- Idziemy dada! - cholera, co to w ogóle znaczy?! Używanie wobec małego brzdąca takich określeń, to robienie z niego istoty na wpół rozumnej.
Podobnie rzecz ma się z zakochaną parą. Tutaj zdrobnienia też są czymś naturalnym. Nie będę się zagłębiał w przykłady, bo chyba każdy rozumie o co chodzi.
Moje sceptyczne podejście do tej kwestii, może być dowodem swego rodzaju zakompleksienia. Nie wiem, nie zaprzeczam, może. Ale wiem jedno. Najważniejszy jest umiar. Nie ma nic złego w stosowaniu zdrobnień, jeśli się ich nie nadużywa. Czasami nawet należy mówić zdrobniale, ale w odpowiednich okolicznościach. APELUJĘ więc:
Używajmy zdrobnień. Świadomie i z umiarem!


PS. Pewnie moje wezwanie nie dotyczy osób, które to wszystko przeczytają, albo przeczytają choćby fragment, ale mimo wszystko chciałbym zwrócić uwagę na tę sprawę.

niedziela, 28 listopada 2010

Historyjka z morałem

Dawno mnie tu nie było. W ciągu tych kilku dni, w swoim podręcznym notatniku zakonotowałem wiele rzeczy, tudzież sytuacji. Oto jedna z tych sytuacji...

Empik przy wrocławskim rynku. Połączone z kawiarnią pomieszczenie na piętrze, nazwijmy je czytelnią. W tle, po cichutku słychać utwory z najnowszej płyty Herbie'ego Hancock'a. Ludzie, popijając kawę, w skupieniu czytają rozmaite książki oraz periodyki.
Ja siedzę tuż obok stanowiska ze słuchawkami, przy którym natomiast przebywa wyalienowana, nastoletnia dziewczynka w czerwonej kurtce (nie, nie ma nic wspólnego ze Spielbergiem). Rzeczona dziewczynka z zapałem studiuje kolejny, ponadtysiącstronicowy tom Harry'ego Pottera. Na uszach dźwiga wielkie studyjne słuchawki - takie, jakie zwykle montuje się w tego typu miejscach. Słucha czegoś na tyle głośno, że brutalnie miesza się to z subtelnym brzmieniem H. Hancocka. Ja w tym czasie próbuję czytać bajki Leszka Kołakowskiego.
Siedząc przez dłuższy czas w jednej pozycji, zdążyłem ścierpnąć. Prawie bezwiednie zmieniłem położenie ciała i przez cały czas, w tej niejednorodnej mieszaninie dźwięków usiłowałem czytać.
Czytałem i starałem się skoncentrować. Próbowałem wyłączyć część mojej percepcji i przenieść się do krainy Nino, Gyoma i innych dziwnych postaci.
Udało się. W mojej głowie.... zapanowała... cisza.
- PRZEPRASZAM!! Coś panu spadło! - ni stąd ni zowąd przeraźliwie WRZASNĘŁA dziewczynka.
Ludzie dookoła aż podskoczyli! Spojrzenia padają to na nią, to na mnie. Zdezorientowany zerknąłem przez lewe ramię, a tam... faktycznie - leży sobie cichutko mój niczego nieświadomy szal.
Morał:
Gdy w czytelni rezydujesz, masz na uszach dwa głośniki,
Nie odzywaj się przypadkiem, bo uzyskasz złe wyniki.

PS. Dziewczynka momentalnie zorientowała się co zrobiła. Takiego walnęła buraka, że jej schowana w książce facjata zrobiła się aż purpurowa.

czwartek, 18 listopada 2010

Skrzydlate świnie


Byłem przedwczoraj ze znajomymi w kinie, na wyżej wymienionym filmie. Po seansie sporządziłem krótką* notatkę, aby nie zapomnieć pierwszych wrażeń. Jawi się ona następująco:

"17.11.2010r.
g. 00:28
Jak można tak postąpić z człowiekiem?
Jestem świeżo po seansie filmu "Skrzydlate świnie" [reż. Anna Kazejak-Dawid - przyp.]. Zrobił na mnie b. dobre wrażenie, tym większe, że nie spodziewałem się jakiejś rewelacji.
Główna bohaterka, Basia [Olga Bołądź - przyp.], piękna, inteligentna, NIKOMU nie wchodziła w drogę, za to jej - wszyscy.
Pieprzyć całą resztę filmu, ale ta postać była świetna.
Najpierw jakiś klecha wyrzuca ja z mieszkania, potem "przyjaciele" robią coś conajmniej niewybaczalnego, a na końcu, kiedy znowu udało jej się ponownie zaufać drugiemu człowiekowi, to ten nią gardzi. Nie potrafię teraz do niczego porównać mojego wzburzenia.
Na końcu filmu dowiadujemy się czegoś o każdym z bohaterów, jak wyglądała ich przyszłość. O Basi nie! Basia znika.
To intryguje, denerwuje, zastanawia, porusza."

PS. Przepraszam za nieczytelną składnię, ale pisałem kierowany silnymi emocjami.


__________
*krótką, bo tylko tyle zmieściłem na kartce, którą akurat miałem przy sobie.

Chemia

W szkole nigdy nie przepadałem za tym przedmiotem. Na szczęście zawsze trafiałem na bardzo życzliwe nauczycielki. Zdawały sobie sprawę, że wykładany przez nie przedmiot, jest dla mnie zrozumiały mniej więcej w tym samym stopniu, co instrukcja obsługi Boeinga. Moje uczestniczenie w lekcji zwykle miało charakter dualistyczny: ciało, niczym wór kartofli, przebywało na lekcji, podczas gdy myśl eksplorowała niezmierzone zakątki wszechświata. Gorzej było na sprawdzianach: reakcja znaczy dla mnie tyle, co respons i riposta, mole kojarzą mi się raczej z biblioteką, a benzoesan sodu wyłącznie z reklamą wód smakowych z Anną Przybylską.
Gdy opuszczałem mury liceum, myślałem, że ten temat mam już za sobą.
Gdy przyjeżdżałem na studia do Wrocławia – już o tym nawet nie myślałem.
Błąd. Nie wziąłem poprawki na to, że chemicy też studiują. W ogóle nie mieściło mi się to w głowie, że ktoś może chcieć studiować chemię. Wykładać owszem – są świry, ale uczyć się? A jednak!

Jechałem sobie dzisiaj tramwajem wypchanym po brzegi. Właściwie sami studenci. Ja akurat miałem to szczęście, że załapałem się jeszcze na siedzące. Po kilku przystankach dosiadają się kolejni pasażerowie. Tych dwóch nowych stanęło obok mnie i zaczęło rozmawiać. Jeden starszy, drugi młodszy. Jak się okazało – student i profesor. Chemicy.

Profesor. Właściwie „doktor habilitowany”. Koleś, który przez większość życia nie wychylił nosa spoza książki; laboratorium opuszczał tylko wtedy, gdy szedł do toalety, a i tam studiował skład chemiczny domestosu i zastanawiał się, czy da się go zrobić za pomocą zawartości maminej kuchni. Styl życia pana dra zaowocował daleko posuniętym astygmatyzmem. Postura: niski, krępy – taki muminek w okularach po trzydziestce i o głosie… raczej do gazety.
Student. Studenciak, jak to studenciak – młody. Chociaż jak patrzę na niektórych zaocznych, to przestaje być to dla mnie takie oczywiste. Wysoki, z nienaganną cerą, schludnie ubrany (buty garniturowe) i – uwaga ciekawostka – też w okularach.

Nie trzeba podsłuchiwać ludzi w komunikacji miejskiej, żeby słyszeć ich rozmowy, nawet jak się nie chce.
No i tak, ku mojej rozpaczy - słyszałem. Para dyskutantów najpierw dokładnie omówiła uniwersyteckie ploteczki. Piętro po piętrze. Kto gdzie uczy dzisiaj, a gdzie uczył kiedyś i że pan dr Bobowicz, który podczas egzaminów zamienia się w mordercę-psychopatę, jest opiekunem trzeciego roku, a pan dr Wiśniewski nie lubi szóstej grupy.
Następnie zaczęli ciężką rozkminę nad słabym stanem intelektualnym pierwszoroczniaków. Ten nie umie trzymać probówki, tamten nie wie, że ocet to kwas karboksylowy - a przecież to takie oczywiste!
Tu zaczęło mi się robić niedobrze. Z każdą wypowiedzianą przez nich nazwą substancji chemicznej, mdliło mnie coraz bardziej.
Nie omieszkam dodać, że studenciak tak smarował wazeliną, że myślałem, że niedługo wciśnie się do profesorowego żołądka.
Można powiedzieć, że stworzyli oni ohydną substancję, składającą się z trzech najbardziej znienawidzonych przeze mnie elementów: chemii, mdłego akademickiego tonu i najwyższej jakości WAZELINY. Koszmar! Mara senna! Horror!

Oszczędzę opisu myśli przelatujących wtedy przez mój mózg. Oszczędzę wyobrażeń o głowie między kolanami i przeglądaniu treści dzisiejszego śniadania.
Przyznam tylko, że między tym dwojgiem ludzi… była prawdziwa chemia!


piątek, 12 listopada 2010

Sbandieratori


Poznałem niedawno bardzo ciekawą dyscyplinę - Sbandieratori.
Polega ona na machaniu specjalnymi chorągwiami i podrzucaniu ich na różnie, nierzadko skomplikowane sposoby. Wszystko można wykonywać solo, ale znacznie lepszy efekt uzyskuje się w grupie. Zespół artystów ustawia się w wojskowym szyku i na specjalne komendy, synchronicznie wykonuje poszczególne sekwencje układu. Efekt jest fantastyczny.
Dyscyplina ta pochodzi z Włoch, a dokładniej z Toskanii i, jak łatwo się domyślić, ma korzenie militarne. Jej tradycja sięga epok średniowiecza i renesansu. Wtedy to, latające ponad murami Florencji flagi, oznaczały zbliżające się wojska nieprzyjaciela. Miały one bowiem wzbudzać u mieszczan ducha walki i mobilizować ich do obrony miasta. Innym zadaniem Sbandieratori było tryumfalne, a zarazem radosne powitanie żołnierzy wracających z wygranej bitwy.
Później pokazy flagowe uświetniały najważniejsze wydarzenia we Florencji. Na dziedzińcu pałacu Medyceuszy oraz na ulicach miasta, przy wtórze werbli i trąbek młodzi mężczyźni dowodzili swojej siły i zdyscyplinowania.
Sbandieratori, to kunszt i elegancja oprawione w ramę żywiołowości, mocy i energii.

czwartek, 11 listopada 2010

Rio Anaconda


Właśnie skończyłem czytać książkę W. Cejrowskiego pod tytułem Rio Anaconda. Żałuję. Mogłaby być dłuższa.
W swoim księgozbiorze miałem ją już dość długo, chyba z rok. Zabrałem się za nią jednak dopiero niedawno. Swego czasu przeczytałem też jego poprzednią pozycję podróżniczą - Gringo wśród dzikich plemion.
Bardzo słusznie przed każdym kolejnym fragmentem książki pada słowo: Posłuchajcie...
Nie wiem na czym to polega, ale ten facet pisze tak, że chce się go czytać. On pisze tak, że słyszy się jego głos. Jakby opowiadał. Może to kwestia opisów? Trafne, obrazowe porównania, bez pstrokacenia i lania wody. Podobnie jest z dialogami, które notabene dominują w tekście. Nie są one dosłownym zapisem rozmów, ale zawierają ich kwintesencje bez niepotrzebnych dygresji i ozdobników. Czyta się jednym tchem.
Obie te publikacje, to nie czcze przechwałki globtrotera, tylko naprawdę przejmująca, acz okraszona inteligentnym dowcipem opowieść o mieszkańcach Ameryki Łacińskiej, a w szczególności o ginących plemionach Indian.
Chciałbym umieć tak pisać.
Z książkami podróżniczymi jest tak (przynajmniej w moim przypadku), że wzmagają apetyt. Jak bym mógł, to bym teraz wziął plecak, spakował się i poleciał pierwszym lotem do Bogoty.

wtorek, 9 listopada 2010

Początek

Pewnie jestem kimś w rodzaju utopisty, ale im trudniejsze do zdobycia mamy cele, tym dalej mamy szanse zajść. Na dzień dzisiejszy mam trzy podstawowe: zostać aktorem, pisarzem i podróżnikiem. Najlepiej wszystkim na raz. Co robię żeby to osiągnąć?
Uczę się w studium aktorskim, żeby dostać się na PWST. Jeśli mi się nie uda, znajdę inną drogę, żeby zostać aktorem. Może dłuższą, bardziej zawiłą, ale znajdę!
Studiuję dziennikarstwo. To pierwszy krok do tego, żeby nauczyć się obserwować świat i go opisywać. Świadomie i plastycznie. Ciekawie! Bez lania wody.
Najgorzej jest z podróżowaniem. Nie za bardzo wiem jak zrobić ten pierwszy krok. Muszę zwyczajnie znaleźć sobie powód, dla którego mam udać się w podróż i po prostu to zrobić. Niektórzy szukają ginących plemion, inni źródeł rzek, są tacy, którzy chcą poznać inne kultury, ich historie, obyczaje i tradycje. Zacząć trzeba oczywiście od czegoś mniejszego. Tylko... co to może być...