czwartek, 18 listopada 2010

Chemia

W szkole nigdy nie przepadałem za tym przedmiotem. Na szczęście zawsze trafiałem na bardzo życzliwe nauczycielki. Zdawały sobie sprawę, że wykładany przez nie przedmiot, jest dla mnie zrozumiały mniej więcej w tym samym stopniu, co instrukcja obsługi Boeinga. Moje uczestniczenie w lekcji zwykle miało charakter dualistyczny: ciało, niczym wór kartofli, przebywało na lekcji, podczas gdy myśl eksplorowała niezmierzone zakątki wszechświata. Gorzej było na sprawdzianach: reakcja znaczy dla mnie tyle, co respons i riposta, mole kojarzą mi się raczej z biblioteką, a benzoesan sodu wyłącznie z reklamą wód smakowych z Anną Przybylską.
Gdy opuszczałem mury liceum, myślałem, że ten temat mam już za sobą.
Gdy przyjeżdżałem na studia do Wrocławia – już o tym nawet nie myślałem.
Błąd. Nie wziąłem poprawki na to, że chemicy też studiują. W ogóle nie mieściło mi się to w głowie, że ktoś może chcieć studiować chemię. Wykładać owszem – są świry, ale uczyć się? A jednak!

Jechałem sobie dzisiaj tramwajem wypchanym po brzegi. Właściwie sami studenci. Ja akurat miałem to szczęście, że załapałem się jeszcze na siedzące. Po kilku przystankach dosiadają się kolejni pasażerowie. Tych dwóch nowych stanęło obok mnie i zaczęło rozmawiać. Jeden starszy, drugi młodszy. Jak się okazało – student i profesor. Chemicy.

Profesor. Właściwie „doktor habilitowany”. Koleś, który przez większość życia nie wychylił nosa spoza książki; laboratorium opuszczał tylko wtedy, gdy szedł do toalety, a i tam studiował skład chemiczny domestosu i zastanawiał się, czy da się go zrobić za pomocą zawartości maminej kuchni. Styl życia pana dra zaowocował daleko posuniętym astygmatyzmem. Postura: niski, krępy – taki muminek w okularach po trzydziestce i o głosie… raczej do gazety.
Student. Studenciak, jak to studenciak – młody. Chociaż jak patrzę na niektórych zaocznych, to przestaje być to dla mnie takie oczywiste. Wysoki, z nienaganną cerą, schludnie ubrany (buty garniturowe) i – uwaga ciekawostka – też w okularach.

Nie trzeba podsłuchiwać ludzi w komunikacji miejskiej, żeby słyszeć ich rozmowy, nawet jak się nie chce.
No i tak, ku mojej rozpaczy - słyszałem. Para dyskutantów najpierw dokładnie omówiła uniwersyteckie ploteczki. Piętro po piętrze. Kto gdzie uczy dzisiaj, a gdzie uczył kiedyś i że pan dr Bobowicz, który podczas egzaminów zamienia się w mordercę-psychopatę, jest opiekunem trzeciego roku, a pan dr Wiśniewski nie lubi szóstej grupy.
Następnie zaczęli ciężką rozkminę nad słabym stanem intelektualnym pierwszoroczniaków. Ten nie umie trzymać probówki, tamten nie wie, że ocet to kwas karboksylowy - a przecież to takie oczywiste!
Tu zaczęło mi się robić niedobrze. Z każdą wypowiedzianą przez nich nazwą substancji chemicznej, mdliło mnie coraz bardziej.
Nie omieszkam dodać, że studenciak tak smarował wazeliną, że myślałem, że niedługo wciśnie się do profesorowego żołądka.
Można powiedzieć, że stworzyli oni ohydną substancję, składającą się z trzech najbardziej znienawidzonych przeze mnie elementów: chemii, mdłego akademickiego tonu i najwyższej jakości WAZELINY. Koszmar! Mara senna! Horror!

Oszczędzę opisu myśli przelatujących wtedy przez mój mózg. Oszczędzę wyobrażeń o głowie między kolanami i przeglądaniu treści dzisiejszego śniadania.
Przyznam tylko, że między tym dwojgiem ludzi… była prawdziwa chemia!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz