niedziela, 28 listopada 2010
Historyjka z morałem
czwartek, 18 listopada 2010
Skrzydlate świnie
g. 00:28
Jak można tak postąpić z człowiekiem?
Jestem świeżo po seansie filmu "Skrzydlate świnie" [reż. Anna Kazejak-Dawid - przyp.]. Zrobił na mnie b. dobre wrażenie, tym większe, że nie spodziewałem się jakiejś rewelacji.
Główna bohaterka, Basia [Olga Bołądź - przyp.], piękna, inteligentna, NIKOMU nie wchodziła w drogę, za to jej - wszyscy.
Pieprzyć całą resztę filmu, ale ta postać była świetna.
Najpierw jakiś klecha wyrzuca ja z mieszkania, potem "przyjaciele" robią coś conajmniej niewybaczalnego, a na końcu, kiedy znowu udało jej się ponownie zaufać drugiemu człowiekowi, to ten nią gardzi. Nie potrafię teraz do niczego porównać mojego wzburzenia.
Na końcu filmu dowiadujemy się czegoś o każdym z bohaterów, jak wyglądała ich przyszłość. O Basi nie! Basia znika.
To intryguje, denerwuje, zastanawia, porusza."
Chemia

W szkole nigdy nie przepadałem za tym przedmiotem. Na szczęście zawsze trafiałem na bardzo życzliwe nauczycielki. Zdawały sobie sprawę, że wykładany przez nie przedmiot, jest dla mnie zrozumiały mniej więcej w tym samym stopniu, co instrukcja obsługi Boeinga. Moje uczestniczenie w lekcji zwykle miało charakter dualistyczny: ciało, niczym wór kartofli, przebywało na lekcji, podczas gdy myśl eksplorowała niezmierzone zakątki wszechświata. Gorzej było na sprawdzianach: reakcja znaczy dla mnie tyle, co respons i riposta, mole kojarzą mi się raczej z biblioteką, a benzoesan sodu wyłącznie z reklamą wód smakowych z Anną Przybylską.
Gdy opuszczałem mury liceum, myślałem, że ten temat mam już za sobą.
Gdy przyjeżdżałem na studia do Wrocławia – już o tym nawet nie myślałem.
Błąd. Nie wziąłem poprawki na to, że chemicy też studiują. W ogóle nie mieściło mi się to w głowie, że ktoś może chcieć studiować chemię. Wykładać owszem – są świry, ale uczyć się? A jednak!
Jechałem sobie dzisiaj tramwajem wypchanym po brzegi. Właściwie sami studenci. Ja akurat miałem to szczęście, że załapałem się jeszcze na siedzące. Po kilku przystankach dosiadają się kolejni pasażerowie. Tych dwóch nowych stanęło obok mnie i zaczęło rozmawiać. Jeden starszy, drugi młodszy. Jak się okazało – student i profesor. Chemicy.
Profesor. Właściwie „doktor habilitowany”. Koleś, który przez większość życia nie wychylił nosa spoza książki; laboratorium opuszczał tylko wtedy, gdy szedł do toalety, a i tam studiował skład chemiczny domestosu i zastanawiał się, czy da się go zrobić za pomocą zawartości maminej kuchni. Styl życia pana dra zaowocował daleko posuniętym astygmatyzmem. Postura: niski, krępy – taki muminek w okularach po trzydziestce i o głosie… raczej do gazety.
Student. Studenciak, jak to studenciak – młody. Chociaż jak patrzę na niektórych zaocznych, to przestaje być to dla mnie takie oczywiste. Wysoki, z nienaganną cerą, schludnie ubrany (buty garniturowe) i – uwaga ciekawostka – też w okularach.
Nie trzeba podsłuchiwać ludzi w komunikacji miejskiej, żeby słyszeć ich rozmowy, nawet jak się nie chce.
No i tak, ku mojej rozpaczy - słyszałem. Para dyskutantów najpierw dokładnie omówiła uniwersyteckie ploteczki. Piętro po piętrze. Kto gdzie uczy dzisiaj, a gdzie uczył kiedyś i że pan dr Bobowicz, który podczas egzaminów zamienia się w mordercę-psychopatę, jest opiekunem trzeciego roku, a pan dr Wiśniewski nie lubi szóstej grupy.
Następnie zaczęli ciężką rozkminę nad słabym stanem intelektualnym pierwszoroczniaków. Ten nie umie trzymać probówki, tamten nie wie, że ocet to kwas karboksylowy - a przecież to takie oczywiste!
Tu zaczęło mi się robić niedobrze. Z każdą wypowiedzianą przez nich nazwą substancji chemicznej, mdliło mnie coraz bardziej.
Nie omieszkam dodać, że studenciak tak smarował wazeliną, że myślałem, że niedługo wciśnie się do profesorowego żołądka.
Można powiedzieć, że stworzyli oni ohydną substancję, składającą się z trzech najbardziej znienawidzonych przeze mnie elementów: chemii, mdłego akademickiego tonu i najwyższej jakości WAZELINY. Koszmar! Mara senna! Horror!
Oszczędzę opisu myśli przelatujących wtedy przez mój mózg. Oszczędzę wyobrażeń o głowie między kolanami i przeglądaniu treści dzisiejszego śniadania.
Przyznam tylko, że między tym dwojgiem ludzi… była prawdziwa chemia!
piątek, 12 listopada 2010
Sbandieratori

Poznałem niedawno bardzo ciekawą dyscyplinę - Sbandieratori.
Dyscyplina ta pochodzi z Włoch, a dokładniej z Toskanii i, jak łatwo się domyślić, ma korzenie militarne. Jej tradycja sięga epok średniowiecza i renesansu. Wtedy to, latające ponad murami Florencji flagi, oznaczały zbliżające się wojska nieprzyjaciela. Miały one bowiem wzbudzać u mieszczan ducha walki i mobilizować ich do obrony miasta. Innym zadaniem Sbandieratori było tryumfalne, a zarazem radosne powitanie żołnierzy wracających z wygranej bitwy.
Później pokazy flagowe uświetniały najważniejsze wydarzenia we Florencji. Na dziedzińcu pałacu Medyceuszy oraz na ulicach miasta, przy wtórze werbli i trąbek młodzi mężczyźni dowodzili swojej siły i zdyscyplinowania.
Sbandieratori, to kunszt i elegancja oprawione w ramę żywiołowości, mocy i energii.
czwartek, 11 listopada 2010
Rio Anaconda

Właśnie skończyłem czytać książkę W. Cejrowskiego pod tytułem Rio Anaconda. Żałuję. Mogłaby być dłuższa.
Nie wiem na czym to polega, ale ten facet pisze tak, że chce się go czytać. On pisze tak, że słyszy się jego głos. Jakby opowiadał. Może to kwestia opisów? Trafne, obrazowe porównania, bez pstrokacenia i lania wody. Podobnie jest z dialogami, które notabene dominują w tekście. Nie są one dosłownym zapisem rozmów, ale zawierają ich kwintesencje bez niepotrzebnych dygresji i ozdobników. Czyta się jednym tchem.
Obie te publikacje, to nie czcze przechwałki globtrotera, tylko naprawdę przejmująca, acz okraszona inteligentnym dowcipem opowieść o mieszkańcach Ameryki Łacińskiej, a w szczególności o ginących plemionach Indian.
wtorek, 9 listopada 2010
Początek
Uczę się w studium aktorskim, żeby dostać się na PWST. Jeśli mi się nie uda, znajdę inną drogę, żeby zostać aktorem. Może dłuższą, bardziej zawiłą, ale znajdę!
Studiuję dziennikarstwo. To pierwszy krok do tego, żeby nauczyć się obserwować świat i go opisywać. Świadomie i plastycznie. Ciekawie! Bez lania wody.
Najgorzej jest z podróżowaniem. Nie za bardzo wiem jak zrobić ten pierwszy krok. Muszę zwyczajnie znaleźć sobie powód, dla którego mam udać się w podróż i po prostu to zrobić. Niektórzy szukają ginących plemion, inni źródeł rzek, są tacy, którzy chcą poznać inne kultury, ich historie, obyczaje i tradycje. Zacząć trzeba oczywiście od czegoś mniejszego. Tylko... co to może być...