niedziela, 28 listopada 2010

Historyjka z morałem

Dawno mnie tu nie było. W ciągu tych kilku dni, w swoim podręcznym notatniku zakonotowałem wiele rzeczy, tudzież sytuacji. Oto jedna z tych sytuacji...

Empik przy wrocławskim rynku. Połączone z kawiarnią pomieszczenie na piętrze, nazwijmy je czytelnią. W tle, po cichutku słychać utwory z najnowszej płyty Herbie'ego Hancock'a. Ludzie, popijając kawę, w skupieniu czytają rozmaite książki oraz periodyki.
Ja siedzę tuż obok stanowiska ze słuchawkami, przy którym natomiast przebywa wyalienowana, nastoletnia dziewczynka w czerwonej kurtce (nie, nie ma nic wspólnego ze Spielbergiem). Rzeczona dziewczynka z zapałem studiuje kolejny, ponadtysiącstronicowy tom Harry'ego Pottera. Na uszach dźwiga wielkie studyjne słuchawki - takie, jakie zwykle montuje się w tego typu miejscach. Słucha czegoś na tyle głośno, że brutalnie miesza się to z subtelnym brzmieniem H. Hancocka. Ja w tym czasie próbuję czytać bajki Leszka Kołakowskiego.
Siedząc przez dłuższy czas w jednej pozycji, zdążyłem ścierpnąć. Prawie bezwiednie zmieniłem położenie ciała i przez cały czas, w tej niejednorodnej mieszaninie dźwięków usiłowałem czytać.
Czytałem i starałem się skoncentrować. Próbowałem wyłączyć część mojej percepcji i przenieść się do krainy Nino, Gyoma i innych dziwnych postaci.
Udało się. W mojej głowie.... zapanowała... cisza.
- PRZEPRASZAM!! Coś panu spadło! - ni stąd ni zowąd przeraźliwie WRZASNĘŁA dziewczynka.
Ludzie dookoła aż podskoczyli! Spojrzenia padają to na nią, to na mnie. Zdezorientowany zerknąłem przez lewe ramię, a tam... faktycznie - leży sobie cichutko mój niczego nieświadomy szal.
Morał:
Gdy w czytelni rezydujesz, masz na uszach dwa głośniki,
Nie odzywaj się przypadkiem, bo uzyskasz złe wyniki.

PS. Dziewczynka momentalnie zorientowała się co zrobiła. Takiego walnęła buraka, że jej schowana w książce facjata zrobiła się aż purpurowa.

czwartek, 18 listopada 2010

Skrzydlate świnie


Byłem przedwczoraj ze znajomymi w kinie, na wyżej wymienionym filmie. Po seansie sporządziłem krótką* notatkę, aby nie zapomnieć pierwszych wrażeń. Jawi się ona następująco:

"17.11.2010r.
g. 00:28
Jak można tak postąpić z człowiekiem?
Jestem świeżo po seansie filmu "Skrzydlate świnie" [reż. Anna Kazejak-Dawid - przyp.]. Zrobił na mnie b. dobre wrażenie, tym większe, że nie spodziewałem się jakiejś rewelacji.
Główna bohaterka, Basia [Olga Bołądź - przyp.], piękna, inteligentna, NIKOMU nie wchodziła w drogę, za to jej - wszyscy.
Pieprzyć całą resztę filmu, ale ta postać była świetna.
Najpierw jakiś klecha wyrzuca ja z mieszkania, potem "przyjaciele" robią coś conajmniej niewybaczalnego, a na końcu, kiedy znowu udało jej się ponownie zaufać drugiemu człowiekowi, to ten nią gardzi. Nie potrafię teraz do niczego porównać mojego wzburzenia.
Na końcu filmu dowiadujemy się czegoś o każdym z bohaterów, jak wyglądała ich przyszłość. O Basi nie! Basia znika.
To intryguje, denerwuje, zastanawia, porusza."

PS. Przepraszam za nieczytelną składnię, ale pisałem kierowany silnymi emocjami.


__________
*krótką, bo tylko tyle zmieściłem na kartce, którą akurat miałem przy sobie.

Chemia

W szkole nigdy nie przepadałem za tym przedmiotem. Na szczęście zawsze trafiałem na bardzo życzliwe nauczycielki. Zdawały sobie sprawę, że wykładany przez nie przedmiot, jest dla mnie zrozumiały mniej więcej w tym samym stopniu, co instrukcja obsługi Boeinga. Moje uczestniczenie w lekcji zwykle miało charakter dualistyczny: ciało, niczym wór kartofli, przebywało na lekcji, podczas gdy myśl eksplorowała niezmierzone zakątki wszechświata. Gorzej było na sprawdzianach: reakcja znaczy dla mnie tyle, co respons i riposta, mole kojarzą mi się raczej z biblioteką, a benzoesan sodu wyłącznie z reklamą wód smakowych z Anną Przybylską.
Gdy opuszczałem mury liceum, myślałem, że ten temat mam już za sobą.
Gdy przyjeżdżałem na studia do Wrocławia – już o tym nawet nie myślałem.
Błąd. Nie wziąłem poprawki na to, że chemicy też studiują. W ogóle nie mieściło mi się to w głowie, że ktoś może chcieć studiować chemię. Wykładać owszem – są świry, ale uczyć się? A jednak!

Jechałem sobie dzisiaj tramwajem wypchanym po brzegi. Właściwie sami studenci. Ja akurat miałem to szczęście, że załapałem się jeszcze na siedzące. Po kilku przystankach dosiadają się kolejni pasażerowie. Tych dwóch nowych stanęło obok mnie i zaczęło rozmawiać. Jeden starszy, drugi młodszy. Jak się okazało – student i profesor. Chemicy.

Profesor. Właściwie „doktor habilitowany”. Koleś, który przez większość życia nie wychylił nosa spoza książki; laboratorium opuszczał tylko wtedy, gdy szedł do toalety, a i tam studiował skład chemiczny domestosu i zastanawiał się, czy da się go zrobić za pomocą zawartości maminej kuchni. Styl życia pana dra zaowocował daleko posuniętym astygmatyzmem. Postura: niski, krępy – taki muminek w okularach po trzydziestce i o głosie… raczej do gazety.
Student. Studenciak, jak to studenciak – młody. Chociaż jak patrzę na niektórych zaocznych, to przestaje być to dla mnie takie oczywiste. Wysoki, z nienaganną cerą, schludnie ubrany (buty garniturowe) i – uwaga ciekawostka – też w okularach.

Nie trzeba podsłuchiwać ludzi w komunikacji miejskiej, żeby słyszeć ich rozmowy, nawet jak się nie chce.
No i tak, ku mojej rozpaczy - słyszałem. Para dyskutantów najpierw dokładnie omówiła uniwersyteckie ploteczki. Piętro po piętrze. Kto gdzie uczy dzisiaj, a gdzie uczył kiedyś i że pan dr Bobowicz, który podczas egzaminów zamienia się w mordercę-psychopatę, jest opiekunem trzeciego roku, a pan dr Wiśniewski nie lubi szóstej grupy.
Następnie zaczęli ciężką rozkminę nad słabym stanem intelektualnym pierwszoroczniaków. Ten nie umie trzymać probówki, tamten nie wie, że ocet to kwas karboksylowy - a przecież to takie oczywiste!
Tu zaczęło mi się robić niedobrze. Z każdą wypowiedzianą przez nich nazwą substancji chemicznej, mdliło mnie coraz bardziej.
Nie omieszkam dodać, że studenciak tak smarował wazeliną, że myślałem, że niedługo wciśnie się do profesorowego żołądka.
Można powiedzieć, że stworzyli oni ohydną substancję, składającą się z trzech najbardziej znienawidzonych przeze mnie elementów: chemii, mdłego akademickiego tonu i najwyższej jakości WAZELINY. Koszmar! Mara senna! Horror!

Oszczędzę opisu myśli przelatujących wtedy przez mój mózg. Oszczędzę wyobrażeń o głowie między kolanami i przeglądaniu treści dzisiejszego śniadania.
Przyznam tylko, że między tym dwojgiem ludzi… była prawdziwa chemia!


piątek, 12 listopada 2010

Sbandieratori


Poznałem niedawno bardzo ciekawą dyscyplinę - Sbandieratori.
Polega ona na machaniu specjalnymi chorągwiami i podrzucaniu ich na różnie, nierzadko skomplikowane sposoby. Wszystko można wykonywać solo, ale znacznie lepszy efekt uzyskuje się w grupie. Zespół artystów ustawia się w wojskowym szyku i na specjalne komendy, synchronicznie wykonuje poszczególne sekwencje układu. Efekt jest fantastyczny.
Dyscyplina ta pochodzi z Włoch, a dokładniej z Toskanii i, jak łatwo się domyślić, ma korzenie militarne. Jej tradycja sięga epok średniowiecza i renesansu. Wtedy to, latające ponad murami Florencji flagi, oznaczały zbliżające się wojska nieprzyjaciela. Miały one bowiem wzbudzać u mieszczan ducha walki i mobilizować ich do obrony miasta. Innym zadaniem Sbandieratori było tryumfalne, a zarazem radosne powitanie żołnierzy wracających z wygranej bitwy.
Później pokazy flagowe uświetniały najważniejsze wydarzenia we Florencji. Na dziedzińcu pałacu Medyceuszy oraz na ulicach miasta, przy wtórze werbli i trąbek młodzi mężczyźni dowodzili swojej siły i zdyscyplinowania.
Sbandieratori, to kunszt i elegancja oprawione w ramę żywiołowości, mocy i energii.

czwartek, 11 listopada 2010

Rio Anaconda


Właśnie skończyłem czytać książkę W. Cejrowskiego pod tytułem Rio Anaconda. Żałuję. Mogłaby być dłuższa.
W swoim księgozbiorze miałem ją już dość długo, chyba z rok. Zabrałem się za nią jednak dopiero niedawno. Swego czasu przeczytałem też jego poprzednią pozycję podróżniczą - Gringo wśród dzikich plemion.
Bardzo słusznie przed każdym kolejnym fragmentem książki pada słowo: Posłuchajcie...
Nie wiem na czym to polega, ale ten facet pisze tak, że chce się go czytać. On pisze tak, że słyszy się jego głos. Jakby opowiadał. Może to kwestia opisów? Trafne, obrazowe porównania, bez pstrokacenia i lania wody. Podobnie jest z dialogami, które notabene dominują w tekście. Nie są one dosłownym zapisem rozmów, ale zawierają ich kwintesencje bez niepotrzebnych dygresji i ozdobników. Czyta się jednym tchem.
Obie te publikacje, to nie czcze przechwałki globtrotera, tylko naprawdę przejmująca, acz okraszona inteligentnym dowcipem opowieść o mieszkańcach Ameryki Łacińskiej, a w szczególności o ginących plemionach Indian.
Chciałbym umieć tak pisać.
Z książkami podróżniczymi jest tak (przynajmniej w moim przypadku), że wzmagają apetyt. Jak bym mógł, to bym teraz wziął plecak, spakował się i poleciał pierwszym lotem do Bogoty.

wtorek, 9 listopada 2010

Początek

Pewnie jestem kimś w rodzaju utopisty, ale im trudniejsze do zdobycia mamy cele, tym dalej mamy szanse zajść. Na dzień dzisiejszy mam trzy podstawowe: zostać aktorem, pisarzem i podróżnikiem. Najlepiej wszystkim na raz. Co robię żeby to osiągnąć?
Uczę się w studium aktorskim, żeby dostać się na PWST. Jeśli mi się nie uda, znajdę inną drogę, żeby zostać aktorem. Może dłuższą, bardziej zawiłą, ale znajdę!
Studiuję dziennikarstwo. To pierwszy krok do tego, żeby nauczyć się obserwować świat i go opisywać. Świadomie i plastycznie. Ciekawie! Bez lania wody.
Najgorzej jest z podróżowaniem. Nie za bardzo wiem jak zrobić ten pierwszy krok. Muszę zwyczajnie znaleźć sobie powód, dla którego mam udać się w podróż i po prostu to zrobić. Niektórzy szukają ginących plemion, inni źródeł rzek, są tacy, którzy chcą poznać inne kultury, ich historie, obyczaje i tradycje. Zacząć trzeba oczywiście od czegoś mniejszego. Tylko... co to może być...