czwartek, 23 grudnia 2010

Ten szczególny dzień


Mówi się, że Boże Narodzenie, to szczególny dzień. Mówi się, że w okresie Świąt należy się wyzbyć wszelkich negatywnych emocji względem bliźniego. Mówi się również, że w naszych sercach rodzi się Chrystus; że to nie powinien być czas prezentów, obżarstwa i lenistwa, lecz czas miłości i przyjaźni.
Nie zgadzam się! Uważam, że to to powinien być czas refleksji, jeśli już. Żeby każdy uświadomił sobie, że w ciągu całego roku nie istnieje tylko jeden dzień dobroci i pojednania, tylko jest ich aż 365. W związku z tym, moje życzenia dla zbłąkanych internautów, którzy przypadkiem trafili w moje strony, jawią się następująco:

Życzę Wam, Drodzy Czytelnicy, abyście wyzbyli się żalu i uśpili w sobie gniew. Żeby zawsze starczało Wam ciepłych słów dla drugiego człowieka. Żeby nie tylko Święta Bożego Narodzenia były czasem pojednania, ale żeby był nim caaały nadchodzący rok.
Życzę Wam, aby w dniu Bożego Narodzenia, w waszych sercach narodziła się miłość i abyście pielęgnowali ją przez cały następny rok!

sobota, 18 grudnia 2010

2001

Pamiętam, jak swego czasu miałem okazję obejrzeć przepiękne widowisko Vangelisa: Mythodea - NASA Mars Odyssey 2001. Grecki kompozytor, tworząc dzieło odniósł się do mitologii swoich przodków. I bardzo słusznie, bo czymże dla nas, współczesnych jest ogrom i potęga kosmosu, jeśli nie tym samym, co dla starożytnych ogrom i potęga mórz i oceanów? Jednak nie on pierwszy zauważył to podobieństwo.


W 1964 roku, uznany, amerykański fantasta Arthur C. Clarke, otrzymał list z propozycją współpracy, od pewnego żydowskiego reżysera z Bronxu. To był zaczyn do powstania ikony gatunku sci-fi. Pierwszy, roboczy tytuł, to Journey Beyond the Stars. Dziś film ten, znamy jako 2001: Odyseja kosmiczna i jest on owocem czteroletniej kooperacji Stanleya Kubricka z rzeczonym pisarzem.
Oglądając go, warto wziąć pod uwagę, że powstał w samym środku zimnej wojny i uwaga - jeszcze przed lądowaniem człowieka na księżycu. Nie jestem w stanie pojąć, jak wielką wyobraźnią dysponował Kubrick tworząc tę produkcję. Wszak jako pierwszy, tak realnie pokazał naszą planetę z perspektywy kosmosu. Co prawda jest on perfekcjonistą i zabierając się za taki film nie tylko współdziałał z nestorem ówczesnej literatury sci-fi, ale i z wybitnymi naukowcami NASA oraz prawdziwymi arcymistrzami efektów specjalnych.
Lata '60, to jak wiadomo okres nie tylko zimnej wojny, ale i rozpędzonej kontrkultury. Tak więc, dzieło spotkało się z tak wielką dezaprobatą krytyków amerykańskich, jak ogromnym entuzjazmem recenzentów europejskich i hippiesowskiej młodzieży. Ci ostatni bowiem porównywali doznania wizualne podczas seansu do narkotycznego odlotu.
Jak rzecz ma się z mojego punktu widzenia?
Niewątpliwie znacznie wykracza on ponad czasy, w których powstał. I to o dobre kilka dekad. To klasyfikuje go do miana produkcji ponadczasowej. Mnie natomiast, ten film strasznie zmęczył. Nie znudził, ale zmęczył. Liczne przerywniki, podczas których widz atakowany jest, albo wręcz bombardowany mnogością kolorów i zmieniających się jak w kalejdoskopie kosmicznych krajobrazów, sprawiły, że po obejrzeniu tego filmu czułem się... dziwnie zmęczony. Pomyślałem: co za ciężki film! Na taką konkluzję miała też wpływ ścieżka dźwiękowa - raz muzyka poważna, niekiedy chorały, a zaraz potem tylko krótki, szumiący oddech kosmonautów, żeby po chwili... na długo zapanowała... totalna... cisza...!
Dzieło, składa się z trzech opowieści, które łączą dwa elementy: tajemniczy monolit oraz istota rozumna - człowiek. Ponadto, te historie w żaden sposób nie są ze sobą powiązane. Chociaż można wysnuć ogólny wniosek, że wszystkie traktują o, zaiste, podrzędnej pozycji człowieka wobec ogromu wszechświata.
W całym filmie widać kunszt twórcy, który skrupulatnie zadbał o każdy, najdrobniejszy nawet szczegół. Kubrick, to reżyser absolutnie perfekcyjny i to w tym filmie widać. Efekty specjalne, nie bez kozery nagrodzone zostały Oscarem. Jednak chyba nie będę go oglądał po raz drugi.
Reasumując: film nowatorski, olśniewający, ciekawy oraz wzniosły i majestatyczny. Ale mimo wszystko... jest męczący.

środa, 15 grudnia 2010

Tekst/pretekst

- Chłopaki, wy w ogóle nie pracujecie w domu, kurwa mać! Marek. Zaskocz mnie w końcu i powiedz to dobrze.
- Czyli jak?
- Z zachwytem! Z zachwytem!
- Ale tego się nie da powiedzieć z zachwytem...
- Co się nie da? Wszystko się da! Tekst jest tylko pretekstem dla aktora. Wszystko można powiedzieć z dowolną emocją. Nawet spierdalaj da się powiedzieć z zachwytem!

Morał:
Nie szukajmy powodów, dla których nie da się czegoś zrobić. Znajdujmy rozwiązania!
Próbujmy!

wtorek, 14 grudnia 2010

Czy aby na pewno?


Ubodzy ludzie wydają się niekiedy bardziej... wolni od osób z tak zwanej medium class. Nie wiem, czy to kwestia pogodzenia się z ubóstwem, czy może próba wynagrodzenia go sobie, rodzaj kompensacji. Może jednak fiksują z samotności, bo trzeba przyznać, że samotni to oni są jak mało kto. Większość ludzi traktuje ich jak powietrze.
Ot taki przykład z tramwaju:
Ludzie jadą. Niektórzy siedzą inni stoją, jak kto woli. Nie wszystkie miejsca są zajęte, panuje ogólny luz. Tramwaj zatrzymuje się na stacji przy centrum handlowym i wtedy dosiada się niepożądany pasażer.
Starszy facet, ubrany w kilka albo nawet kilkanaście warstw wszelakiej maści ubrań prosto ze śmietnika, zwieńczonych szaroburym prochowcem. Brodaty, z fikuśną zimową czapeczką na głowie i szczątkami kaloszy na nogach. W ręku, obowiązkowo, dzierży starą walizkę. Pominę jego parametry zapachowe. Rozsiadł się ów bezdomny na fotelu w tylnej części pojazdu. Nagle w luźnym, przed chwilą, tramwaju zrobiło się wręcz tłoczno i to wcale nie dlatego, że dosiadło się dużo ludzi. Wprost przeciwnie, wielu nawet wyszło. Chodzi o to, że wszyscy wbrew wygodzie, przemieścili na przód wagonu. Pominę parametry zapachowe jakie w nim zapanowały, za sprawą niepożądanego gościa. Co ciekawe, nikt na niego nawet nie patrzył. Może parę osób zerkało kątem oka, ale nikt nie odważył się spojrzeć. Wyjątkiem było jedynie kilkuletnie dziecko, które podeszło do bezdomnego z niedojedzonym hamburgerem, żeby oddać mu resztkę kanapki.
Na kolejnym przystanku weszli kontrolerzy biletów, nie wiedzieć czemu potocznie nazywani kanarami. Sprawdzili bilety wszystkim, co do joty! Kto nie miał, dostał bolesną nauczkę. Darmową przejażdżką jednak, został uraczony właśnie nasz bezdomny. Pominę jego parametry zapachowe, ale kanary przeszły koło niego jakby nie istniał. No może tylko po kryjomu zasłaniali nosy, ale to była jedyna poszlaka zdradzająca, że wiedzą o jego istnieniu.
Trudno jednak powiedzieć o nędzniku, którego opisałem wyżej, żeby jakoś wybitnie cieszył się wolnością, ale samotny był na pewno. Wróćmy więc do sedna sprawy i do sytuacji która miała miejsce pewnego razu na poczcie i którą tak oto zapisałem w moim podręcznym notatniku:

Poczta przy rynku (Wrocław).
Stary facet w granatowym płaszczu podszytym jakimś kiepskiej jakości futrem, w kapeluszu i z dużym czarnym plecakiem. Z kilkudniowym, białym zarostem i pożółkłymi paznokciami:
- Proszę się nie martwić! Myślę, że do końca roku będziecie państwo obsłużeni!
Przy okienku z napisem "Informacja" jakiś facet żali się, że dostał rachunek za TV, a przecież już płacił.
- ...i co ja mam teraz zrobić? - pyta. Leciwy trefniś podszedł do niego i z uśmiechem skwitował:
- Trzeba tak robić, żeby nic nie robić.
Następnie przewędrował na drugi koniec pomieszczenia i stanąwszy na jakimś niewielkim podeście rzekł:
- Poczta Polska jest wyjątkowo nieudolnie urządzona!!
A swoje wystąpienie spointował piosenką:
"Zielono mi... i spokojnie,
Zielono mi..."

No i sami powiedzcie: czy to nie był wolny człowiek?

wtorek, 7 grudnia 2010

Paznokietki Sp. z o.o., czyli o zdrobnieniach

- Proszę bilecik do kontroli!
- Nie mam bilecika. Mam BILET! miesięczny...

Tak zacznę wpis dotyczący zdrobnień. Nie cierpię ich. Nienawidzę. Doprowadzają mnie do pasji. Zdrobnienia, to jedna z nielicznych rzeczy, które denerwują mnie w takim stopniu! W ogóle, gdybym był językoznawcą, to wyrzuciłbym je chyba ze słownika. Chociaż nie... z tym może przesadziłem.
Najgorsze jest to... to, że sam ich niekiedy używam. No bo tak to już jest. Nasłucha się człowiek tego na ulicy, w centrach handlowych, na przystankach, w telewizji nawet i w radiu! Pomijam już niewielkie spożywczaki i przede wszystkim - podrzędne salony fryzjerskie! Przykład z "bilecikami", który podałem na początku, jest jeszcze najbardziej znośny. No więc, nasłucha się człowiek tego i potem powtarza jak dyktafon, nawet jeśli nie chce. Zdrobnienia sprawiają, że rozmówca wydaje się co najmniej niepoważny.
Bardzo się cieszę, że rzadko mi się zdarza (zaledwie kilka razy w życiu) przebywanie w towarzystwie fryzjerki z podrzędnego salonu. To są takie specyficzne osoby, które zdrabniają wszystko, a w dodatku tworzą jakieś absurdalne zdrobnienia zdrobnień. Na przykład:
- Bardzo fajne ma pani włoski. Mówi pani, że chce pani nałożyć kolorek, tak? To taki kasztankowy damy. Dobrze, to teraz pelerynkę pani założymy, żeby nie zrobić plamki na bluzuniuni tak? A paznokieteczki gdzie pani robiła? Bardzo fajne akryliki takie!
Podobną tendencję mają panie ekspedientki... ekspedientki. Duże słowo. Chodzi mi o sklepowe ze spożywczaków. Tutaj z kolei sprawa wygląda mniej więcej tak:
- ...serek żółciutki, może być edamski? Co jeszczeee?
- Masło.
- Masełko. Takie śmietankowe panu dam. Co jeszczeee?
- Poproszę jeszcze szynkę z indyka.
- Szyneczki z indyka nie mamy, ale może jakąś inną wędlinkę? Taką ogonóweczkę wędzoną, świeżuteńką, by pan chciał?
Ja te wszystkie osoby bardzo szanuję. Jednak mogłyby sobie darować takie słodzenie. Od samego słuchania człowieka aż mdli. Na tę chwilę, nie wyobrażam sobie nawet wypowiedzieć takiego zdrobnienia, ale niestety... chce czy nie, jak się nasłucham, to sam tego paskudztwa używam. A potem myślę sobie... człowieku, co Ty robisz? niepoważny jesteś?! Jednak wtedy jest już za późno. Wypowiedzianego słowa nie cofniesz. W związku z tym mam potem wrażenie, że ludzie, którzy na mnie patrzą widzą idiotę. Sam o sobie myślę:
- Mówiąc zdrobniale, na przykład godzinka, to tak, jakbym mówił jestem głupi.
Ale UWAGA! I tutaj są wyjątki. Co innego, gdy zdrobnienia wchodzą do naszego języka codziennego i zaczynamy ich używać tak po prostu (to już lepiej przeklinać), a co innego kiedy używamy ich w odpowiednich sytuacjach, w stosunku do odpowiednich osób. Mianowicie chodzi mi o zwracanie się do dzieci. Nie jestem tyranem i nie wymagam, żeby mówić do dziecka:
- Jakubie! Pójdziesz z ojcem na spacer! - zamiast:
- Kubusiu, tatuś weźmie cię na spacerek.
To pierwsze brzmi prawie jak po niemiecku. Idiotyzmem nazwę natomiast mówienie do swojej pociechy:
- Idziemy dada! - cholera, co to w ogóle znaczy?! Używanie wobec małego brzdąca takich określeń, to robienie z niego istoty na wpół rozumnej.
Podobnie rzecz ma się z zakochaną parą. Tutaj zdrobnienia też są czymś naturalnym. Nie będę się zagłębiał w przykłady, bo chyba każdy rozumie o co chodzi.
Moje sceptyczne podejście do tej kwestii, może być dowodem swego rodzaju zakompleksienia. Nie wiem, nie zaprzeczam, może. Ale wiem jedno. Najważniejszy jest umiar. Nie ma nic złego w stosowaniu zdrobnień, jeśli się ich nie nadużywa. Czasami nawet należy mówić zdrobniale, ale w odpowiednich okolicznościach. APELUJĘ więc:
Używajmy zdrobnień. Świadomie i z umiarem!


PS. Pewnie moje wezwanie nie dotyczy osób, które to wszystko przeczytają, albo przeczytają choćby fragment, ale mimo wszystko chciałbym zwrócić uwagę na tę sprawę.